Najgorszy dzień życia i czego z niego się nauczyłem
Są takie etapy w życiu, że za wszelką cenę chcemy się dobrze zaprezentować. Chcemy dobrze wyglądać. Snujemy super plany, a przez nieuwagę dzieją się rzeczy, które chętnie wymazalibyśmy z pamięci, ale im bardziej chcemy je wymazać tym bardziej, one stają sie traumatyczne.
Mamy rok 1999, może 1998? Nie ważny rok, ważne, że jestem w ostatniej klasie liceum. Nie wiem, jakim cudem się to udaje, ale dyrektor szkoły, nasz czwarty wychowawca (byliśmy przez cały cztery lata szkoły za każdym razem najgorszą klasą, a liczba godzin nieusprawiedliwionych do dnia dzisiejszego nie została przez żadną klasę pobita… nie ma się, czym chwalić, ale chyba w trzeciej klasie mój “ulubiony” przedmiot, czyli biologię odwiedziłem raz. Serio. Raz… i były to ostatnie zajęcia gdzie były wystawiane oceny. Słyszę swoje nazwisko, wstaję… Kobitka, która pierwszy raz widzę na oczy, ona chyba tez mnie nie poznaje… Długa cisza. Uśmiecham się pierwszy, bo nic innego mi nie pozostało. Niestety… nie będę mogła Ci postawić czwórki… Myślę sobie… pomyłka jakaś… z resztą nie tylko ja. Koledzy patrzą na mnie z niedowierzaniem. A ja, czasami tak mam, że nie wiem, po co, i dlaczego ciągnę temat. “Ale Pani profesor, to mi popsuje średnią… średnia, która, jest po prostu średnia. Gdyby tylko przerzuciła kartkę i zobaczyła, „jaką” to średnią ja prezentuję z innych przedmiotów skończyłoby się na powtarzaniu klasy, a ona… no dobrze, ale obiecaj mi, że w klasie maturalnej mocniej się przyłożysz. Przyrzekłem i z rozbrajającym uśmiechem zapytałem, czy mogę wyjść, bo jest ważny mecz na boisku… wyszedłem… upewniwszy sie, że ocena jest wpisana długopisem. Kolega po mnie niestety nie miał tyle szczęścia, bo całe nieszczęście związane z moją osobą, spadło na Bogu ducha winnego kolegę, który był w dzienniku pode mną… a ona po prostu źle schwytała oceny…), wracając do wychowawcy, zgadza się, abyśmy pojechali na kilkudniową wycieczkę w góry. Jest zima, dużo śniegu. Długa podróż, bo przecież pociąg w Karkonosze, bo tam chyba jechaliśmy jedzie bardzo długo.
No, to, co? Umówiliśmy się z kolegami już z plecakami w barze, aby się dobrze rozgrzać. Chyba przesądziliśmy i niewiele brakło, abyśmy w ogóle nie wsiedli do pociągu, ale jakoś to poszło.
Moje pakowanie się zawsze było, pakowaniem się na ostatnią chwile. Za to kosmetyczkę miałem spakowaną elegancko. Było w n niej wszystko to, co potrzebę jest w salonie urody. Krem na dzień, krem na noc. Krem tłusty na dwór. Mleczko, tonik, waciki, sterydy w maści, sterydy w tabletkach. Jakieś tam mocniejsze od sterydów leki w zastrzyku. Kremy z witaminami. Tabletki nasenne, gdyby świąd nie pozwalał mi usnąć. Bandaże. Krem nawiżajacy… oj długo by jeszcze wybierać.
Gdy w Jeleniej Górze obudziłem się mocno skacowany, poczułem, że moja skóra już nie jest w tak dobrym stanie jak na początku podróży, o co skutecznie zadbał pewien rodzaj kurzu, na który mam kosmiczną alergię, którzy właśnie usadowiony jest w pociągach, które może teraz są sprzątane porządniej. Wtedy nie były…
Już w tym momencie miałem ochotę wsiąść w pociąg powrotny, ale niestety nie było to możliwe. Wycieczka musi trwać dalej. Gdy dojeżdżamy pociągiem na miejsce, czeka nas jeszcze, podróż busem, a potem kilkugodzinna wędrówka z plecakami do schroniska. Zimne powietrze zawsze dobrze mi robiło, bo obkurcza komórki skóry i nie dość, że robiłem się bledszy, to na chwilę zapominałem o problemach. Gdy dochodzimy do najwyżej położonego schroniska w Karkonoszach udziela mi się atmosfera ogólnej radości. A, że jest już w zasadzie wieczór, więc wszyscy tylko czekają, aż po kolacji będzie czas wolny i będzie można oficjalnie pójść spać. To wersja dla opiekunów oczywiście, a wersja dla nas… zacząć imprezę, bo przecież po to tam pojechaliśmy. Minęło, zaraz będzie dwadzieścia lat i jak samą imprezę pamiętam jak przez mgłę (zgadnijcie, dlaczego…?) To, wszystko to, co zaczęło się dziać od momentu trafienia do łóżka pamiętam jakby się wydarzyło wczoraj. Wiedziałem, że jest krucho, ale liczyłem, że jakoś to będzie. Zaczęło do mnie docierać, że jestem bez żadnych leków. Jedyny krem, który miałem to Nivea soft, czyli na wielki mróz coś bardzo niewskazanego. Moja skóra pozbyła się całkowicie wody z organizmu i gdy stała się już masakrycznie sucha zaczęła pękać. Mimo totalnego upojenia wiedziałem, że zawsze dobrze mi robiło okładanie twarzy zimnymi kompresami, więc jedyne, co mogłem zrobić to wystawiać za okno jakąś poszewkę i co kwadrans licząc na to, że się ona wychłodziła dawać sobie odrobinę odprężenia. Nie wiem ile razy tak wychodziłem, czułem jednak, że jest coraz to gorzej, bo nie dość, że skóra już była całkowicie popękana to zaczął z niej wypływać dziwny płyn, który gdy zacząłem przysypiać, zasychał, zlepiając mnie z poduszką, a jakakolwiek próba oczyszczenia twarzy z tego czegoś nie dość, że była bardzo bolesna, to nie dawała nic. W którymś momencie nie wybudziłem się po kwadransie, aby zrobić kolejny zabieg pielęgnacyjny, ale obudził mnie krzyk kolegi z pokoju “wezwijcie kurwa Lola (tak nazywaliśmy dyrektora) Jaguś chyba umarł”. Sam wiedziałem, że jest bardzo źle, ale, że aż tak to nie. Oddałbym wszystko za czapkę niewitkę, ile bym dał, aby teraz zamknąć się w swoim małym pokoju na kilka dni i poczekać, aż wszystko wróci do normy, ale nie byłem sam, a do domu było jakieś 12 godzin jazdy. Wraz z dyrektorem zjawiła się cała klasa, wraz z moją niedoszłą ukochaną. Niestety nie mogłem otworzyć oczu, bo płyn, który wyciekał z mej skóry w zasadzie tak skutecznie zasechł, że nie dało się go zerwać, bez użycia siły. Chciałem płakać, ale łzy nie znajdywały ujścia. Na początku odzywał się tylko dyrektor, a reszta klasy milczała, choć wiedziałem, że skupione są na mnie wszystkie pary oczu. Lecz po tym jak odezwała się pierwsza osoba, reszta przestała się krępować i zaczęło się komentowanie mojego wyglądu, tak jak by mnie tam nie było. Nie pamiętam wszystkich, ale jedno utkwiło mi w pamięci na trwale “jakbyśmy mu dali kosę to wyglądałby jak żywa śmierć…”.
Chciałem zniknąć. Gdybym tylko dostał pozwolenie to od razu bym się ubrał i ruszył nawet na pieszo, bo domu. Z pomocą przyszedł dyrektor, który wpadł na pomysł, że może ktoś by mnie zabrał, bo samego mnie puścić nie może. Zanim doszedłem do telefonu uświadomiłem sobie, że każdy krok powodował ból, bo skóra na całym ciele pękała przy każdym kroku, a do tego była posklejana z pidżamą. Może koledzy wcale się nie mylili – wyglądałem jak śmierć i tak też się czułem. Zabrałem ubranie na zmianę i udałem się, a raczej zostałem zaprowadzony do łazienki, i tylko słyszałem, że idzie za mną cała klasa… Wiedziałem, że dopiero pod wpływem ciepłej wody będę w stanie zmyć to coś. Zmyłem i zobaczyłem się w lustrze i mimo iż nie rozróżniam kolorów to wiedziałem, że tak źle jeszcze nigdy w życiu nie wyglądałem, nawet wtedy, kiedy na cito kładli mnie do szpitala. Łzy same ciekły po policzkach. Stałem i stałem, nie mogąc oderwać od tego, masakrycznego widoku oczu. Stałem nagi i płakałem. Jeśli jesteście ciekawi, czy miałem kiedykolwiek myśli, aby to wszystko “ukrócić”, to śmiało mogę napisać, że nigdy taka myśl mi nie przeszła przez głowę. Za bardzo kocham życie, nawet, jeśli w tamtych czasach było one przerywane takimi momentami.
To nie był czas telefonów komórkowych, więc w sklepie moich rodziców nie było nawet telefonu, ale w końcu udało się skontaktować, ale tata na wieść, że po imprezie źle wyglądam, bo tak to ujął Lolo stwierdził, że dobrze mi zrobi spacer po zimnie. Trochę go teraz rozumiem, bo przecież, co on mógł sobie pomyśleć. Wiedział, że jak wypiję piwo, na które mam alergię to robię się czerwony, a mi trudno było opisać mu jak naprawdę wyglądam. Płakałem do telefonu, nie zwracając w ogóle uwagi na to, że obok mam dyrektora i obcych ludzi. Rodzice jednak nie mogli zamknąć sklepu i wsiąść w malucha, aby udać się na drugi koniec Polski, aby mnie uratować.
Zostałem sam. Na śniadaniu czułem na sobie wszystkie oczy, mimo iż patrzyłem tylko w swój talerz. Nikt jeszcze nie wiedział za bardzo, co ze mną zrobić, jak podejść, o czym gadać. Jedzenie sprawiało mi wielki ból, bo otworzenie ust wiązało się z pękaniem mych ust. Wiedziałem, że zaraz po śniadaniu mamy udać się na długą wędrówkę do… apteki po jakieś leki dla mnie. Chciałem zostać i schować się w zacisze łóżka, usnąć, bo we śnie zawsze jest dobrze. W tamtych czasach często zdarzało mi się, że budziłem się rano, jadłem śniadanie, mówiłem rodzicom, że mam lekcje na 11tą i gdy oni ruszali do pracy ja kładłem się dalej spać.
Gdy siostra wracała ze szkoły, ja tylko teatralnie mówiłem, że chwilę temu wróciłem i że idę spać i tak przesypiałem do 18 tej, kiedy to wracali moi rodzice z pracy… Uwielbiałem spać i nie dla samego spania, ale dlatego, że tam było pięknie, zdrowo… bezboleśnie. I nie ważne czy miałem jakiekolwiek sny czy też nie.
Ale nie było tak dobrze. Musiałem się ubrać i ruszyć w drogę. Szedłem, jako pierwszy, bo wtedy miałem pewność, że nikt mnie nie będzie widział. Oczywiście na zimnie było super. Czułem się lepiej, do momentu wejścia do ciepłego, kiedy “znieczulenie” puszczało. Po dłuższej wędrówce dotarliśmy do apteki. Na kartce miałem zrobioną długą listę, którą podałem Pani magister. Ta nie patrząc na mnie, jeszcze nie patrząc…, stwierdziła tylko tak “to na receptę, to na receptę… proszę Pana, ale to wszystko jest na receptę, nie mogę Panu tego sprzedać”. I wtedy podniosła wzrok znad kartki i spojrzała na mnie i zaniemówiła. Ja się nie odzywałem, ona milczała. Nie wiem ile tak trwała ta porozumiewawcza cisza. Ona się nie odezwała i w pewnym momencie po prostu zaczęła kompletować zamówienie. Tam były ciężkie leki, sama dorzuciła kilka, których zapomniałem. Powiedziała, że recepty sama jakoś zorganizuje. Nie czekając długo, leki połknąłem w końskich dawkach, kremy i maści od razu użyłem. Pani pozwoliła mi skorzystać z zaplecza, abym mógł się w spokoju nasmarować. Wróciłem i stwierdziłem, że niektórych kremów ze sterydami niestety zabrakło. Pani na spokojnie wyciągnęła trzy kolejne tubki i z uśmiechem, takim przez łzy mi je wręczyła. Ja, mimo, iż wyglądałem nadal jak brat bliźniak Freddiego Krugera, pierwszy raz od wielu godzin się uśmiechnąłem, bo wiedziałem, że z minuty na minutę będzie już coraz to lepiej. No może przesadzam z tymi minutami, bo do stanu sprzed wycieczki doszedłem po 3 tygodniach i 10 dniach pobytu w szpitalu, ale poczułem się lepiej. Reszta wycieczki minęła już bez większych atrakcji, poza tym, że została ona o jeden dzień skrócona, z bliżej niewyjaśnionych powodów. Inni przyzwyczaili się do tego, iż wyglądam jak wyglądam, a ja po prostu widziałem, że z godziny na godziny leki zaczynają działać i wyglądam coraz to lepiej. Gdy już wracaliśmy w pociągu miałem wrażenie, że w zasadzie jestem już zdrowy. Przez kilka dni unikałem luster jak diabeł święconej wody, więc widząc punkt “wyjścia” wyobrażałem sobie, że jest cudownie. Czułem się z resztą ok. Na dworzec przyjechał po mnie tata, i widząc mnie już w aucie powiedział chyba pierwszy raz w życiu “przepraszam”, po czym się rozpłakał. A ja, jak to często bywało, gdy pocieszałem lekarzy, którzy wysyłali mnie raz po raz do szpitala, pocieszałem go tylko mówiąc “tata, teraz to wyglądam extra, dobrze, że mnie nie widziałeś kilka dni temu…”, on płakał dalej, a ja opowiadałem o meczu Barcelony, który był w środowy wieczór.
Następnego dnia najpierw zgłosiłem się do lekarza, po czym w trybie natychmiastowym zostałem na prawie dwa tygodnie położony w szpitalu. A mi się wydawało, że już jest wszystko ok…
Nikomu nie życzę tego, aby coś podobnego musiał przechodzić. Minęło sporo czasu od tamtych chwil, a ja opisując tamte chwile kilka razy musiałem odchodzić od komputera, bo emocje były zbyt silne, ale teraz cieszę się, że to się wydarzyło, bo często stojąc na linii startu chcąc się mocno pobudzić, wstrząsnąć przypominam sobie te nieciekawe fragmenty mojego życia. Czerpię z nich teraz dużą energię, nie myślę na ostatnich prostych o tych momentach, ale wiem, że gdyby nie one nie potrafiłbym zrobić tego z czego zasłynąłem, czyli z diabelskich finiszy. Bardzo mi pomagają. Amerykańscy naukowcy udowodnili, że ci sportowcy, którzy w życiu mieli gorzej, na ostatnich metrach potrafią więcej dać z siebie. Nie wiem czy tyczy się to mojej osoby, ale na palcach jednej ręki przypominam sobie sytuacje, kiedy to ktoś mnie na ostatnim kilometrze wyprzedził.
Jeśli ktoś z Was chce napisać mi słowa otuchy, to niech sobie daruje, a lepiej, aby samemu zastanowił się, czy ma coś takiego co może jest jego „kulą u nogi”, a którą to kulę możnaby wykorzystać jako coś dzięki czemu staniemy się mocniejsi.
Więc właśnie dlatego jak mnie widzicie zawsze jestem uśmiechnięty od ucha do ucha, pełen energii, pasji i wszystkiego tego co tylko jest pozytywne, bo wiem nic mi nie da jak będę martwił się czy przejmował, akurat jak teraz mam tylko nogi i ręce mocno podrapane, a czy kolega, który jeszcze pięć minut temu ze mną rozmawiał jak z przyjacielem, teraz mnie hej tuje.
Wierzę, że chwili zadumy, chwili smutku uśmiechniecie się do siebie, docenicie bardziej swe zdrowie, zaczniecie o nie bardziej dbać (i nie mam na myśli tylko techniki biegania czy oddychania), korzystać bardziej z życia w pozytywnym tego słowa znaczeniu oczywiście.
Dziękuję za uwagę. Wiem na koniec jedno, że gdyby nie tamten dzień, tamto sięgnięcie psychicznego i zdrowotnego (dla mnie) dna to po roku biegania z ciągłymi kontuzjami, dawno już bym porzucił bieganie i nie uczył teraz innych zdrowego technicznego biegania, gdyby nie tamten dzień, nie wygrałbym żadnych zawodów, nie zostałbym dwukrotnym Mistrzem Polski… jeśli ja mogłem to co możesz Ty? Pomyśl!
Maciej Jagusiak vel pan Jagoda
Bo zasługujesz na zdrowe bieganie
Less is more
PS.Wszystkie komentarze „współczujące” będę kasował 🙂