Witajcie,
gdyby ktoś mi 2 tygodnie temu powiedział, że będę się jak głupi cieszył ze „złamania” 3 godzin na maratonie to bym go wyśmiał i stwierdził, że źle mi życzy. Plan był inny, założenia treningowe również. Wszystko wskazywało na to, że powinienem bardziej myśleć o 2.50, aniżeli 2.55, ale wyszło inaczej.
Sprawy zaczęły się delikatnie komplikować 10 dni temu kiedy pierwszy raz od ponad pół roku mocno się przeziębiłem. Odstawiłem treningi i faszerując się wszelkimi dostępnymi lekami, leczyłem się leżąc w łóżku. Byłem spokojny – forma nawet przy odpuszczeniu 4 treningów nie ucieknie. Spokój pozostał, leki towarzyszyły mi do samego maratonu. Najpierw jednak, jak pech to pech, zapatrzyłem się na telefon idąc na dworze i przywaliłem udem w ostrą rurę. Siniak na pół uda, strupy do dnia dzisiejszego nie zeszły ?
Ale byłem spokojny.
W niedzielę czułem, że będzie to mój dzień. Pogoda idealna, choć mogłoby być ciut chłodniej. Rozgrzewka, medytacja. Jeszcze spotkanie z Badylem, którzy rzuca „bez 2.50 mi się nie pokazuj” ? Ostatnie siku. Dobiegam na start w ostatniej chwili. Jest Bartek Skrzypek, Wiesiu Wasiak. Jest dobrze. Pozostała minuta, a mi znów chce się siku… Za późno. Lecimy.
Tempo wydaje się spacerowe, choć zegarek pokazuje, że biegniemy ciut szybciej niż powinniśmy. Idealnie. Błąd pierwszy – nie idę siku. I wydaje mi się, że podświadomie zacząłem pić na punktach mniej niż powinienem. Nie pytajcie mnie jak wyglądała trasa. Nie zawracałem na nią żadnej uwagi. Biegłem przed siebie, mocno skoncentrowany na poprawnej technice.
8 kilometr i czuję, że coś złego dzieje się z moimi stopami. Palą mnie podeszwy. Czuję, że pęcherzy i odcisków, schodzących paznokci będzie bez liku. Skąd taki problem, nie wiem. Nigdy nic podobnego mi się nie przydarzyło. To maraton – musi boleć. Biegnę dalej.
14 kilometr – moment kiedy chciałem przyspieszyć. Odzywają się łydki. Co do licha? Ciężkie i twarde jak kamienie, a przede mną jeszcze taki kawał. Będzie się działo, oj będzie. W tym momencie pacemaker wyrwał do przodu i utknąć w toi-toiu, wystawały tylko baloniki. Cała grupa, która topniała z każdym kilometrem, buchnęła śmiechem, choć nikomu do śmiechu wcale nie było. Musiało być grubo, bo na trasę już nie powrócił ?
Wóz, albo przewóz – ruszam do przodu. 5 kilometrów pod wiatr. Chowałem się, za każdym, choć dziwnie się czułem, bo musiałem w to wkładać coraz więcej sił. Łydki już nie bolą, one napierd… Co najbardziej czuje gdy zatrzymuję się, aby na wodopojach napić się wody. Strasznie ciężko ruszyć z powrotem. Postanawiam więc się nie zatrzymywać ?
Zawracamy, wiatr cichnie, ale nie za bardzo czuje, aby pomagał wiejąc w plecy. Od dłuższego czasu biegnę już samemu. A w stolicy miało biec mnóstwo osób, ale albo wzrok zaczął mi szwankować, albo rzeczywiście było ich mniej niż myślałem, że będzie.
Wyczekiwałem już tylko mega podbiegu na 33 kilometrze. Przed nim miałem jeszcze 1,5 minuty w zapasie. Chwilę po tym jak wbiegłem na górę najdłuższego podbiegu z przewagi nie zostało już nic. Ba, trzeba było nadrabiać, tylko jak? Moniki doping na chwilę pomógł.
Wzrok jednak mocno szwankował, bo nie zauważyłem największego mostu i Wisły zarazem, jak nim biegłem. I wtedy nie wiadomo skąd pojawił się Piotrem Rosiak. mój anioł stróż ? rzucił hasło „przestań patrzeć na zegarek, biegnij!”. No to schowałem się za jego plecami i biegłem na niefunkcjonujących nogach. Prędkość wróciła do normy. i tak polecieliśmy chyba z 4 kilometry. I gdy zacząłem wierzyć, że takie wsparcie będę miał do samego końca Piotrem postanowił uciąć sobie krótką przerwę na relaks w toi-tiu. Nie…
Minął kolejny kilometr i znów mnie mija… Mistrz. Stwierdził tylko, że musiał sprawdzić w wynikach online jak mu idzie ? Z bolącą nogą i bolącym brzuchem – takie rzeczy. Wow. Kosmita. Tym razem już nie miałem tylu sił, aby na dłużej się z nim zabrać, a może po prostu on tak mocno przyspieszył. Znów zostałem sam. I zaczęło się to czego bardzo nie lubię,a co sam robię na każdym wyścigu, czyli wyprzedzanie. tylko, że zazwyczaj ja wyprzedzam, a tu było na odwrót… Każdego się łapałem. Chciałem krzyczeć „poczekajcie”, „zabierzcie mnie ze sobą”, ale głos jakoś grzązł mi w gardle…
Zobaczyłem stadion, gdzieś w oddali. Zaczęło się nerwowe przeliczanie. Wychodzi mi z moich wyliczeń, że luzik. mogę końcówkę pobiec po 5 minut na kilometr i się uda. Dobiegam do tabliczki z napisem 40 km i wiem, że głowa znów spłatała mi figla. Wiedziałem, że aby złamać trojkę ostatnie dwa kilometry muszą być moimi nie dość, że ostatnimi to na dodatek najszybszymi…
Jedziemy. W dupie mam technikę. Nie zwracam uwagi na oddech. Wiem, że wyglądam jak anty reklama biegania. Ślina kapie z kącika ust… jeszcze kilometr, który trzeba pokonać grubo poniżej 4 min / km. Zaczynam finisz. 900… 800… hurra już 400… zgubiłem kilka znaczników. Wpadam do wejścia na stadion i błędnik wariuje. Ciemno, duszno. Zaczęło mną miotać. trzymaj pion jagoda, już widać metę. Słychać już okrzyki. „nie poddawaj się”. Do jasnej cholery, jak można taki demotywujący tekst rzucić na sama koniec. Wbiegam na stadion. Ostanie 150 metrów. Widzę już 2:59… Sekundy się rozmazują. Przyspieszam ile sił mam w nogach. 15,14,13…10… Dam radę. Przyspieszam jeszcze bardziej. Ręce do góry, łzy w oczach. Udało się. Na metę wbiegam tak szybko, jak jeszcze nigdy nie biegałem nawet na zawodach na 5 kilometrów, z prędkością 2.18 min/ km. Przydały się mocne końcówki na każdym treningu ? Nie myślałem, że tak bardzo będę ich potrzebował.
Zrobiłem to! kręcę się w kółko. Nie bardzo wiem co się ze mną dzieje. Staram się nie przewrócić, bo wiem, że ciężko byłoby się podnieść.
Służby medyczne miały mnie na oku ?
Spoglądam na zegarek. 2:59:45… Duma mnie rozpiera. hurra. krzyczę głośno. Pojawię się nie wiadomo skąd Ania Ketner, podtrzymuje abym nie upadł. Karmi batonami i poi sokami. Nie zwracałem uwagi na skład… Pić. Jeden kubek, drugi, czwarty… Po 5 minutach zaczynam dochodzić do siebie. czas wypatrywać Tomka Wybora, który powinien być lada chwila. I stoję trzęsąc się jak osika, co chwila przeganiany. Wracałem. 3:10, nie ma go… 3.15, 3.20… Coś musiało się stać. Zaczynam się martwić, całkowicie zapominając o swojej radości. Jak zaczęła wbiegać grupa na 3:40 wiedziałem, że jest albo bardzo źle, albo po prostu go przeoczyłem.
Tak wyglądałem. Dzięki za uwiecznienie tego stanu niebytu… (Ania Wypłosz)
Oczy znów mnie oszukały. Tomek wbiegł łamiąc barierę 3:10, ale wbiegł bez koszulki… A co, można? Można. Dzięki temu miał taki doping, że ho ho.
Radości, okrzyków, łez i wzruszeń nie było końca.
Okazało się, że w w swojej kategorii „ubezpieczeniowiec” zająłem drugie miejsce, ale organizator postanowił nagrodzić tylko wybrane branże… pytanie w takim razie po co takie kategorie jeśli nikt potem nie zamierza ich nagradzać.
Po godzinie zaczął się kryzys. To znaczy on się zaczął na 14tym kilometrze i trwa do chwili obecnej, ale wtedy miałem ochotę po prostu się położyć gdzieś na uboczu, przykryć narzutą i pójść spać.
Jeszcze tylko wegański obiad, burgery z buraka, tofurnik (sernik z tofu) – Monia jesteś mistrzynią. Będziemy przyjeżdżali częściej ?
Minęły trzy dni, a ja ledwo chodzę. takich obolałych nóg nigdy nie miałem. Gdy emocje opadły zacząłem na spokojnie szukać przyczyn.
- Buty – mimo iż przebiegłem w nich ponad 1000 kilometrów okazały się być zbyt minimalisyczne, podeszwa zjechana i nie przebiegłem w nich w ostatnich 2 miesiącach chyba ani jednego długiego wybiegania… eh. Amatorszczyzna ?
- Nawadnianie – mimo iż piłem na każdym wodopoju, to okazało się, że za mało piłem. Straciłem ponad 4 kilogramy, ze swoich 60ciu. czyli 8%… trochę zbyt dużo. A to, że chciało mi się siku to pewnie sprawiło, że piłem mniej…
- Leki mogły swoje zrobić…
Ale czy to teraz jest ważne? Przy takim obrocie sprawy cieszę się z tego wyniku sto razy bardziej niż gdyby nabiegał zamierzony wynik.
Teraz czas odpocząć. I pomyśleć o zakończeniu sezonu ?
Dziękuję:
Kochanej żonie, za to, że tak mocno mnie wspierała w dążeniu do tego celu, tolerowała, że często zamiast przy niej byłem na treningach. Kocham Cię i proszę o więcej ?
Córeczce, której zdjęcie niestety mocno pogniecione dało mi siłę na ostatnich kilometrach.
Piotrze – dzięki za całą pomoc. Super motywujące słowa na trasie. Bez tego byłaby lipa. Wierzę, że kiedyś sam będę mógł się odwdzięczyć.
Monia – dziękuję po raz setny za całą logistygę. Gościnę, super jedzenie i, że znosiłaś nasze humory na dzień przed startem.
Ania Ketner – gdyby nie twoje wsparcie na mecie… ten ratownik na pewno by się zaczął do mnie dobierać:)
Tomek – Twoja super mocna głowa bardzo mi pomogła. Wziąłem z niej przykład. Chyba musimy spać ze sobą przed każdymi zawodami ? hihi
Czy pobiegnę jeszcze maraton? Oj tak i zrobię to dużo lepiej. Dopiero zaczynam się rozkręcać. Tylu błędów nie da się drugi raz popełnić, a i presja związana z wynikiem będzie mniejsza, a ja będę przygotowany jeszcze lepiej.