13 października, 2016 admin

Zwycięstwo na starych śmieciach

Im gorzej tym lepiej

Tydzień rozpoczął się najgorzej jak tylko mógł, podczas zabawy z córką kopnąłem w  coś metalowego, przez co jeden z treningów musiałem przerwać, gdyż coś zabolało. Ja mam tak, że nawet z najmniejszym bólem nie trenuję, muszę wiedzieć, że wszystko jest ok i tak po zaplanowanej wizycie u fizjo, doszliśmy do wniosku, że to tylko stłuczenie i że nic nie widać… uff 🙂 z kolejnymi treningami poszło nie lepiej i tak… mimo iż na jednym z obiektów na którym przetrenowałem całą zimę, zostałem w kulturalnym sposób wyrzucony… pełna hala biegaczy, i trener Pan Jagoda zostaje wyrzucony hali…

ktoś kto mnie zna wie, że bywam wybuchowy i panienkami często rzucam gdzie popadnie, ale z racji iż obok mnie stały dwie moje podopieczne, ugryzłem się w język, z “panienkami” poczekałem, aż dotrę do szatni i tam wyładowałem całą swoją złość i wkurwienie. Poczułem się jak uczniak, albo gorzej. Dziewczyny patrząc na moje zmieszanie i, że cały trening musieliśmy odbyć na zewnątrz, a tam mega wichura i zacinający deszcz. Z uśmiechem na uwarzy z tą “moja” pasją poprowadziliśmy najpierw trening techniki, a potem całą tą złość wyładowałem w swoim treningu. Oj chyba nikt nie chciałby być  wtedy w mojej głowie, ale po treningu moja głowa była czysta i gotowa do poprowadzenie trzygodzinnego treningu projektowego 🙂

Rozgrzewka, czyli uciekam

Na miejscu pojawiłem się prawie dwie godziny wcześniej, aby rozwiesić klubową flagę, a tam sporo osób już jest. Atmosfera pikniku. Dziewczyny upiekły ciasta. Chłodził się szampan. Cudowna atmosfera. Życzę każdemu klubowi, aby panowała w nim taka rodzinna atmosfera jak u nas w Łódź Running Team. Czekam, aż do startu będzie równo 40 minut i w towarzystwie Badyla. Trochę tuptania, trochę biegu w “progu”, trochę wymachów, kilka rytmów i jesteśmy znów na stadionie i zaczynam marudzić, że o czymś chyba zapomniałem do do startu powinno mi pozostać góra 5 minut, a zegarek pokazuje , że jeszcze 12… Badyl mówi, że 4… i chwilę później to samo potwierdza spiker. Okazuje si, że mam źle ustawiony zegarek i całe szczęście, że ta rozgrzewkę zacząłem wcześniej i z Badylem bo gdybym robił ją samemu to na stadionie pojawiłbym się… już po starcie 🙂 amatorka 🙂

Stres i endorfiny

Dopijam bidon z High 5 z nawadniaczem z kofeiną. I czują tą kofeinę, bo w połączeniu z nerwami, adrenaliną i całą otoczką związaną z zawodami, wyglądam jak granat z wyciągniętą zawleczką gotowym do wyrzutu. ustawiam się obok moich głównych oponentów, młodszych ode mnie i kilkanaście lat 🙂 choć ja i tam się czuję jak młodzieniaszek. Mimo iż wiem, że co trzeciego kilometra będziemy wraz z grupą biegaczy startujących w półówce biegli razem i raczej będę biegł w czołówce to i tak przede mną ustawiają się panowie, który na metę wbiegają grubo po dwóch godzinach biegu… Nie wiem ile trzeba jeszcze razy mówić takim osobom, aby ustawiły się w swoim miejscu, więc kilku wolniejszym biegaczom prawie zdejmuję buty nadeptując ich ciągle tylko hamując… patrzę na zegarek po wybiegnięciu ze stadionu a on pokazuje mi 3:10 min / km, więc szybko, za szybko, a mój główny konkurent do zwycięstwa prowadzi cały wyścig. Trochę wieje a za nim nawet Ukraińcy. Dla mnie odrobinę za szybko, ale trzymam się pleców, jest lekko z górki, ciśniemy. Łukasz się cały czas obraca. jest dobrze. Słyszę tylko “dawaj Jagoda”. I tak biegniemy w czubie, aż do najwyższego punktu w Pabianicach, po czym skręcamy i jest ostro z górki, a tam już czeka na mnie przyjaciel Wolda, który  to supportował mnie trzy lata temu na półmaratonie. Jest on gwarantem sukcesu. Krzyczy “ciśnieś” i łapie gumę na rowerze… przejechał ze mną równo 100 metrów. Biegniemy już tylko w czwórkę. Nie czuję lekkości, czuję za to upał i wiatr. Koledzy cisną mocno do przodu, do czasu, aż wszyscy mylimy drogę i przez kilkadziesiąt metrów ja jestem na czele, po czym znów mnie wyprzedzają. Zmęczenie jest już mocno odczuwalne. Pilnuję, aby koledzy za bardzo mi nie odjechali. Gdy mijam znacznik czwartego kilometra, wiem, że trzeba dać z siebie więcej, bo w końcówce wszystko może się zdarzyć. Z pomocą znów przychodzą Pabianiczanie i znajomi głośno mnie dopingujący. Gdy do mety zostaje ok 600 metrów, mijając cmentarz, z pomocą przyszedł mi mój śp dziadek, i nasz bieg, który miał sie odbyć ponad 30 lat temu i ze względu na chorobę dziadka nie doszedł do skutku… i zrobiłem coś co mnie samego zaskoczyło. Momentalnie zerwałem tempo z 3:20 do 2:50, pochylając na maksymalnie i postawiłem wszystko na jedną kartę wierząc, że żaden z kolegów nie zabierze się na moich plecach. Gnając ile sił w nogach, jakby meta była za sto metrów, a nie za pół kilometra. Wbiegam na obiekt stadionu, czuję, że osiągam już swój max, sił już w baku brak, mięśnie spalone do granic możliwości, próbuję wysilić słuch, aby usłyszeć, czy ktoś za mną sunie i jak jest daleko, ale nic nie słyszę przez swoje sapanie. Wiem, że jeszcze “tylko” 350 metrów. niecałe okrążenie w około bieżni. ktoś krzyczy “dawaj, dawaj, bo Cię gonią”, no więc jeszcze przyspieszam, i gdy do mety pozostaje 200 metrów pozwalam sobie na odwrócenie i widzę, że mam ok 50 metrów przewagi. Pojawia się radość, że mam to, ale gdy lekko zwalniam, nogi zalewa tak duża ilość kwasu mlekowego, że boję się, że stanę w miejscu. Tylko siłą woli, będąc u granic utraty świadomości wbiegam na ostatnią prostą i wiem, że już mi tego nikt nie odbierze. Wydaje mi się, że zwalniam, choć zegarek tego nie pokazuje. Ostatni kilometr pokonuję biegnąc pod wiatr i pod górke, na totalnym zmęczeniu poniżej 3 min / km. Podnoszę ręce i z uśmiechem, który  ciężko nazwać uśmiechem… wpadam w obcięcia ” foto doktorka”, który trzyma i chroni mnie przed upadkiem przez ponad 2 minuty, przez co grono biegaczy wbiegających po mnie nie ma zdjęć z mety :). Kładę się na ziemi, zamykam na chwile oczy i po chwili czuję już rękę Łukasza, który to na metę wpadł trzeci. On jeszcze swoje powygrywa. Pozujemy do zdjęć i pędzę do żony i córeczki. Zaczepia mnie jeszcze pani z lokalnej gazety, ale musi poczekać. Mam ochotę tak w tych objęciach żony pozostać, za to Lideczka kwituję moje zwycięstwo tak “tata, ale taki medal to już masz , idź po inny” 🙂 Wiedząc, że po takim wielkim wysiłku bardzo łatwo złapać infekcję łykam cztery tabletki Immunoglukanu i… no właśnie pamietacie kiedy byłem ostatni raz chory? To czwarty start i zero infekcji. Zdałem sobie sprawę, że odpuściłem w całym okresie przygotowawczym tylko jeden trening i to z totalnego braku czasu. Nie wiem jaka w tym jest zasługa Immunoglukanu, ale bardzo dziękuję Justynie, która to mi go poleciła, bo zdrowy jagoda, to jak się okazało Jagoda stworzony do wygrywania hihi. Dziękuję – a o tym czym jest Immunoglukam, a czym nie jest, plusach i minusach, już niebawem 🙂

Rowerowe małe co nie co, czyli “nawet się przy mnie nie zatrzymuj”

Gdy złapałem oddech, wsiadłem na rower i z bidonami pełnymi wody i spryskiwaczem do kwiatków, który niestety po godzinie wypadł i się zepsuł, ruszyłem dopingować tych co zmagali się na trasie półmaratonu. Gdy zobaczyłem pierwszego Ukraińca i lekkość z jaką mknął do mety to stwierdziłem, że to jakiś kosmos. On biegł tak jakby wyszedł z domu na niedzielną wycieczkę biegową… Gdy pojawiali się kolejni zawodnicy widać było coraz to większe zmęczenie. Słońce, wiatr i wysoka temperatura dawała się każdemu we znaki… I tak w zasadzie do końca dowiozłem na kole kilkanaście osób, które jakby mogły to zrzuciłyby mnie z tego roweru, bo ja cały czas tylko nawijałem. Każdy na mecie był szczęśliwy, ale na mój widok, na trasie nie każdy reagował z uśmiechem… bo każdy wiedział, że jeśli jest Jagoda to musi być ostra walka do samego końca 🙂 i była – każda osoba, z którą miałem przyjemność przejechać ostatnie metry biegła, mimo iż często dołączałem do biegaczy, którzy już szli. Fajnie, że z pomocą na rowerach pojawiło się więcej osób. Był Tomek “bieszczadzki dzik”, był mój “ratunkowy z maratonu”, czy Piotrek Rosiak.

Gdy już odtransportowałem w zasadzie wszystkie osoby do mety udałem się na dekoracje. A tam od najważniejszych osób w Pabianicach, czyli od Prezydenta Mackiewicza, starosty Habura i serdecznego kolegi i organizatora całej imprezy Łukasza Ścibuta otrzymałem cudowny medal, zestaw super śrubokrętów (które idealnie się przydadzą, bo w domu u mnie ich brak i najczęściej za śrubokręt robił nóż do smarowania miodu…), toster i powerbank 🙂

Cudownie było zostać mistrzem Polski, ale wygrać zawody w Pabianicach to już szczyt marzeń. Szkoda tylko, że dziadek tego nie mógł zobaczyć, a może patrzył?

Do domu dotarłem po kilku godzinach w zasadzie teren półmaratonu opuszczając jako ostatni z biegaczy, bo cały czas z kimś miałem okazję się poznać 🙂 fantastyczna sprawa. Dziękuję Wam, bo to Wy mi dajecie siłę do biegania i przepraszam, że przed startem często Was nie widzę, nie odmachuje, nie witam się, a rozgrzewkę przeprowadzam z daleka od tłumów, ale uwierzcie mi na dwie godziny przed startem staję się już tak nieznośny, że lepiej nie wchodzić mi w drogę 🙂

Dziękuję

Jagoda

PS. W czasach gdy wszyscy uciekają do coraz to dłuższych dystansów, maratonów, ultra ja jestem mega szczęśliwy, że zakochałem się ( z wzajemnością) w krótkich biegach 🙂  Nie mam zamiaru biegać ani ultra, ani maratonów, a półmaraton prędzej przebiegnę w ramach treningu, aniżeli na jakiś zawodach… Przesadziłem trochę – maraton przebiegną na 42 urodziny w nocy 🙂

ZAPRASZAM DO KONTAKTU