Gdy już emocje związane z samym startem trochę opadły, alkohol po wypiciu trzech warek radler 0% wyparował wpadliśmy na szybki pomysł, że pokibicujemy tym co na trasie jeszcze przezywają swe najtrudniejsze chwile. Przez chwilę chcieliśmy pozostać przy samej mecie, ale kto tam potrzebuje wsparcia? Każdy tam już widząc metę wie, że do niej dobiegnie, więc wracając i dostrzegając wreszcie jak mocno wieje, doszliśmy do 39 kilometra i tam zrobiliśmy nasz lotny punkt kibicowania. Gdy przebiegli Kenijczycy, po których nie widać było żadnego zmęczenia, doczekaliśmy się Artura Kozłowskiego, który to obronił tytuł mistrza Polski… potem wpadliśmy na pomysł, że zamiast krzyczeć do każdego po imieniu, wymyśliliśmy, że wymyślimy jakieś totalne od czapy… Padło na Stefana (ogólnie to super imię btw, przecież tak miał na imię Stefan Batory – król Polski, a król Polski nie może mieć dziwnego imienia ). No i się zaczęło… Krzyczeliśmy „dawaj Stefan”… i patrząc na miny tych co nas mijali, jakby nie wiedzieli o co nam chodzi, ale odciągali głowę od zmęczenia. Tylko jeden Andrzej pokazał jak się nazywa 🙂 Zabawną sytuację mieliśmy gdy minął nas kolejny Stefan, z obstawą rowerową… trenerowi tak się spodobało nowe określenie jego podopiecznego, że z uśmiechem na twarzy zaczął po chwili również krzyczeń na niego „dawaj Stefan”.
Widzicie te emocje?
Tak sobie teraz myślę, że te piwa nie mogły być pozbawione procentów 🙂
Bawiliśmy się przednie. Co chwila podchodzili do nas kolejni i kolejni… aż stworzyliśmy grupę tysiąca kibiców… hmm, no nie trochę się zagalopowałem 🙂 skończyło się na naszej piątce, a mijający się policjanci dziwnie na nas patrzyli.
Kobiety nazwaliśmy Jadzia 🙂 Dziwnie patrzyła na nas mistrzyni Polski, gdy skandowaliśmy „dawaj Jadzia”, ale niczym się przejmowaliśmy, tylko bawiliśmy się w najlepsze. Na kolejny maraton musimy się tylko lepiej przygotować, bo ja dziś nie mówię, a w pracy nie chcą mi uwierzyć, że tylko biegałem… I wiem jedno, że będziemy na kolejnych maratonach na tych 39 kilometrach doskonale przygotowani. Niech słowa „Stefan i Jadzia” staną się synonimem maratońskiego wsparcia 🙂
Potem chwilkę potruchtałem z naszą klubową torpedą i można było śmiało zacząć planować kolejne cele i marzenia.
Pytanie – czy jestem zadowolony ze startu i czy można było go pobiec szybciej?
Nie czułem tego biegu, oj nie czułem. Teraz już wiem dlaczego i jakie błędy popełniłem, ale o tym innym razem gd będę pisał o celach na jesień. Nawet strzału adrenaliny nie było wielkiego, więc byłem niespokojny, właśnie z powodu tego spokoju. Po zakończonej rozgrzewce ustawiłem się już w odpowiedniej strefie, aby uniknąć błędu z Poznania gdzie równi mi biegacze uciekli, a ja cały czas goniłem.
Ostatnie modły, ponowne sznurowanie butów. Wizualizacja trasy i ruszamy. Zabawne jest to, że na treningach tempo 3:25 jest już mało komfortowe, za to na zawodach biegnie się lekko i przyjemnie w takim tempie. Złapałem się jednej grupki, potem doszusowałem do kolejnej, gdzie zobaczyłem mojego anioła stróża, czyli Monikę… uśmiechnąłem się, bo wiedziałem jakoś dzięki temu, że będzie dobrze. Pacemaker prowadzący grupę na 35′ prowadził ją na tyle dobrze i szybko, że stwierdziłem, że pierwsze trzy kilometry pobiegnę może trochę wolniej za to całkowicie schowany przed wiatrem. Gdy tempo w jednym momencie spadło do 3:35, ruszyłem i kilometr biegłem sam, akurat wtedy kiedy zaczynało wiać, ale wiedziałem, że najbliższą grupkę muszę jak najszybciej dogonić, aby wiatr mnie nie zdmuchnął z trasy. Jak zobaczyłem czas na połówce to wiedziałem, że jest realna szansa na złamanie 34′. Czułem to, lecz od tego momentu zaczął rządzić wiatr, tempo lekko siadło i co chwilę trzeba było biec samemu. Gdy dobiliśmy do 8 kilometra wiedziałem, że jest już pozamiatane i właśnie o ten kilometr jestem na siebie wściekły, bo tam powinienem postawić wszystko na jedną kartę. Ok było już rzeźbienie i oddychanie na jeden, ale jeszcze jakaś mała rezerwa mocy była. A potem pojawił się bardzo delikatny podbieg i nawet rzeźbienie nie pomogło i tempo spadło do 3:35 min/km. Gdy zobaczyłem znacznik 9 kilometra, rzuciłem pod nosem „dawaj Jagoda” i zacząłem wyprzedzanie. Ostatnie 700 metrów lekko z górki i już widać metę… gnam na złamanie karku. Jeszcze mocniej się pochylam do przodu i lecę wszystko z prędkością grubo poniżej 3 min/km… gdy już widzę wynik przypominam sobie o uśmiechu i podnoszę ręce szukając oddechu. Krzyczę płaczę bo okazuje się, że mimo trudności drugą część trasy pokonuję szybciej niż pierwszą. Marzenia o złamaniu 34′ zostały już rozpisane dokładnie na jesień 🙂 A to zdjęcie jest dla mnie nagrodą za cały trud włożony w treningi.
Lubię siebie, lubię swoje zdjęcia… kto zgadanie dlaczego biegną tylko w jednym kolorowym rękawku?
Jestem zadowolony i wiem, że jeszcze wiele do „urwania”… i pomyśleć, że kiedyś jak marzyłem o złamaniu 40′ to myślałem, że to granica moich możliwości 🙂
Trasę i organizację Orlen Maratonu i Oshee Run podziwiam i polecam!! Jestem pod mega wielkim wrażeniem. Na pewno wystartuję tam za rok.
A na deser magiczny wiersz autorstwa Agnieszki Mikulskiej 🙂
„Z tarczą wrócę, czy na tarczy? Czy mi dzisiaj sił wystarczy? Szósta rano, autostrada. Zasnąć jednak nie wypada. Maciek właśnie transmituje. Dobrze tu się z nimi czuję. Są emocje, podniecenie. Każdy zrobić chce wrażenie. Dzisiaj Ala nam pomaga. Seba coś pod nosem gada. Dojeżdżamy do Warszawy. Nie zdajemy sobie sprawy. Czy wygramy dzisiaj z sobą? Czy kibice nam pomogą? Po pakiety do Daniela. Dobrze, że jest dziś niedziela. Szybko w aucie się przebieram. Dzwoni Ania – już odbieram. Umówiona z nią na starcie. Daniel z nami, bo ma parcie. Stoi z Alą w jednym rzędzie. Głośno krzyczy: „Dobrze będzie!” Maciek już rozgrzewkę robi. Jest Monika – te jej nogi. Chociaż dzisiaj się nie śniła. Do stolicy tez przybyła. Ania w dobrym jest humorze. Piotrek chętnie jej pomoże. Są i „piątki”, i Jagoda. Ładna robi się pogoda. Ruszam w grupie obcych ludzi. Na początku mi się nudzi. Jest dziś ciasno, wszędzie tłumy. Mam więc chwilę swą zadumy. Czy przyspieszę? – myślę sobie. Czy życiówkę dzisiaj zrobię? Przebierają szybko nogi. Usuwają ludzie z drogi. Maciek z Sebą już na mecie. Czy w tym tłumie mnie znajdziecie? Jest i stadion, prosta długa. Moje nogi czynią cuda. Łza spłynęła po poliku. Tak się cieszę dziś z wyniku. Jest życiówka, jest spełnienie. Na mnie robi to wrażenie. Mamy TO! – do Maćka krzyczę. I na szyi jego wiszę. Całą zimę pracowałam. Bardzo, bardzo się starałam. Siłę dajesz mi Trenerze. Więc napiszę tutaj szczerze. W życiu swoim szczęście miałam. Kiedy w parku Cię poznałam. Jest maraton, są kibice. Już wyszliśmy na ulicę. Biegnie Stefan i Jadwiga. Każdy dzisiaj nieźle „śmiga”. Jest i Magda – to Królowa. Już z emocji boli głowa. Gardło boli, bola ręce. I radości jeszcze więcej. Szampan głośno się otwiera. A energia mnie rozpiera. Serce wali, oszaleję. Nie wiem, co się ze mną dzieje? Jestem ciągle pod wrażeniem. Nie przejmuję się zmęczeniem. W domu padam i zasypiam. O czym marzę? … dziś nie wnikam …”