Sąsiad kradnie szampany
A może to sąsiadka, przecież nikt się do tego teraz nie przyzna. Są dwie godziny do startu biegu, lecę po bilet dla żony, aby później mogła do mnie dojechać. Wraz z biletami nabywam dwa najlepsze szampany na świecie. Daję 10zł i Pani wydaje resztę ? Wchodze do klatki i tam zostawiam dwie buteczki, choć przeszło mi przez myśl, aby szampany postawić koło auta, bo przecież wchodzę na górę tylko na sekundę, ale byłem ostrożny… bo były to dwa ostatnie szampany w sklepie. Reszta kosztowała już ponad 6zł… ale przecież nie o cenę tu chodzi. Macie tak samo, jak ja?
No ok. – przyznaję się. Szukałem kluczy przez minutę. Pędzę zamyślony do auta. Ruszam i no właśnie i mało i nich nie zapomniałem… wchodzę do klatki, a tam pustko.
I od tego momentu postanowiłem zacząć zamykać mieszkanie na klucz. Nie ma w moim mieszkaniu co ukraść, poza butami do biegania i 3000 płyt cd, ale od dziś będę się czuł pewny, jak mieszkanie na czas moich treningów będzie zamknięte ?
Cele, plany, wyciąganie wniosków
Gdy zobaczyłem prognozę pogody, nie zacząłem się modlić do synoptyków, aby się jak zawsze pomylili. Postanowiłem po prostu pobiec swoje, na podstawie tego co akurat mój organizm mi powie danego dnia… Puls ? On zawsze prawdę Ci powie. I powiedział.
Z racji iż docelowym startem jest Kleszczów za trzy tygodnie, ten start miał mi pokazać, w którym etapie przygotowań jestem, co trzeba poprawić itd. Założenia były proste. Trzymać puls do 172, aby biegać jeszcze w strefie mieszanej… (od 172 to czysty beztlen…). Przy rozgrzewce, którą po raz kolejny przed ważnymi zawodami przeprowadziłem z przyszłym najszybszym Łodzianinem Łukaszem Brzeźnickim, widziałem, że będzie ciekawie. To co pokazywał pulsometr to śmiech na sali. Czułem, że raczej będę biegł z grupą na 40 minut, niż tymi co o podium walczą, ale nie po to trenuję w oparciu o badania, które przeprowadziłem, aby teraz rezygnować.
Start
Rozgrzewkę kończę dokładnie tak jak miało być – 8 minut przed startem. Ustawiam się w swojej strefie. Obok mnie sami herosi, gladiatorzy. Hmmm w zasadzie patrząc na posturę moją, to każdy jest przy mnie kulturystą ? Robię ostatnią wizualizację. Zamykam oczy na dwie minuty. Sprawdzam sznurówki. To już rytuał. Zaczynam się klepać w uda… po chwili (to zawsze mnie śmieszy) inni też zaczynają robić to samo. I bum. Lecimy sobie. Jedynie co widzę to puls. Pierwszy kilometr jeszcze przyzwoicie… 3:31, ale to o wiele za wolno, aby się złapać z grupą. Oj źle się czułem. Oj źle. Co gorsze tętno dobiło do 171 i poczułem, że tempo spadło, co chwilę później pokazał garmin. Był czas, aby spokojnie pomyśleć i schować się za jakimiś plecami. Raz próbowałem dać zmianę, ale na wyprzedzaniu tętno skoczyło do 173 więc zwolniłem i grzecznie się schowałem za plecami… Mina kolegi bezcenna ? Są dwie rzeczy, które z tego biegu chciałbym zobaczyć oczyma kibica… ta byłą pierwsza.
Wsparcie
To Jagoda! Jaka Jagoda? Nie, Pan Jagoda. Co? To on… Dawaj Jagoda… O ja to Pan Jagoda J dziękuję za każdy okrzyk. Nawet nie wiecie jak to jest ważne. Pomaga choć na chwilę odciągnąć uwagę od zmęczenia. Okrzyki „dawaj Jagoda” słyszałem na każdym kroku, mimo iż akurat mój najwierniejszy kibic (córeczka), która postanowiła akurat tego dnia dłużej pospać, nie mogła krzyknąć mi „dawaj tata”. My mamy już taki przedstartowy rytuał… wstajemy kiedy Lidka wstanie, a ona wie, że tata chce się wyspać, wiec budzi się przed 6tą. Ja robię grube naleśniki (omlety), potem na drugie śniadanie kłócę się z żoną, idę na plac zabaw, wracamy jest obiad, podczas którego Lidka już na samym początku oznajmia, że po obiedzie ona nie będzie 1) ani spała 2) ani odpoczywała 3) ani leżała z zamknietymi oczami ? Jakmiś cudem namawiam ją… potem leżąc już jest akcja, książka, siku, piciu, kupa… po której jak wraca ja już śpię ?
Za wsparcie – o czym już pisałem postanowiłem podziękować na swój sposób, ale o tym później.
5 km – szampany zaje… wody… jeszcze nie
O wodzie już wszystko zostało napisane, ale jeśli ktoś nie czytał to będzie zdrowszy jeśli już nie przeczyta, czasu nie cofniemy. Po co bić dalej pianę. Nic to nie zmieni. Dobiegam do 5kilometra, mijam Krzyśka Krygiera aka Spiesz się Powoli (szybko mi tu wracaj do zdrowia, bo nie po to sobie zapisywałem cel, abyś teraz sie kontuzjował), który krzyczy, abym się nie opierd… Mijam znacznik, łapie kubek, biorę malutki łyczek, drugi kubek wylewam sobie na głowę. Mimo iż woda w kubkach ciepła to i tak miałem wrażenie, że pełna lodu. Przyspieszam i od tego momentu biegnę do samej mety już samemu. Pozwalam, aby ciało się bardziej pochyliło, aby puls wzrósł, choć przede mną pustka. W dalekiej oddali widzę tylko Piotra Rosiaka. Dla nie wtajemniczonych to człowiek, któremu zawdzięczam rok temu złamanie trójki na maratonie. Gdyby nie Ty Piotr… dziękuję. Ciągle słyszę te Twoje słowa. Piękny postęp ciągle robisz. Brawo Ty.
Trasa
Gdyby ktoś kazał mi pobiec tą trasę raz jeszcze to na drugim (hmmm… w zasadzie to nie pamiętam pierwszego) zakręcie bym sie zaczął motać. Nie ma zabytków, nie ma ulic i zakrętów. Jest trasa. I 20 metrów przede mną. Nic więcej się nie liczy. Na nic innego nie zwracam uwagi. Do piątego kilometra, gdy jeszcze puls pozwalał, kiwnąłem ręką dziękując za doping, po piątym nastała cisza.
Na 8 kilimetrze, zacząłem odczuwać trudy, niby jeszcze były siły, ale głowa podpowiadała „po co masz przyspieszać, przed Tobą sto metrów nikogo”. Biegłem swoje. Biegłem swoje, no może trochę przyspieszyłem, a inni jakby zwolnili, jakby moje lasso, które na nich zarzuciłem zaczęło działać… Gdy minąłem znacznik 9 kilometra wiedziałem, że przez wolny początek sił mam aż nadto. Nie to, żebym nie był zmęczony. Oj byłem i to bardzo, ale… na pierwszy ogień poszedł Daniel… wiedziałem, że muszę minął go szybko i bezboleśnie… to umiem robić niczym chirurg. Trach i robi się 10 metrów. 30 metrów przede mną jest Piotr. Pochylam się bardziej… stopa wędruje bardziej pod pośladek. „Dwójki” już płaczą ? Nie wiem jak to się dziaje, ale w głowie uruchamia mi się zwolnione tempo. Przez sekundę zatrzymuję się za jego plecami, on macha, abym wyprzedzał / dał zmianę / coś mówi, nie słyszę. Ruszam. Jest jakieś 400 metrów do mety… widzę innych jakby za mgłą, ciarki na całym ciele, głośny wiwat kibiców sprawia, że wkraczam w nadświetlną… ostatni kilometr pokonuję 20 sekund szybciej niż 9 poprzednich. A Ostanie 300 średnio po 2:39 min/km… osiągam biegowy orgazm. Czuję się tak, że nie potrafię tego opisać. Czas nie gra żadnego znaczenia. Do wyprzedzenia jednego mocniejszego kolegi brakuje metra. Był lepszy i dobrze, że był bo uświadomił mi moje braki. Dziękuję Ci nieznany kolego ? (choć na zdjęcie z mety jestem zły – oj źle wyglądam, źle) Dużo bym dał, aby zobaczyć to oczami kibica… oj dużo bym dał. Nie wiem skąd u mnie taki napływ sił na ostatnich 300-400 metrach? Może to wrzawa, może świadomość, że za chwilę już będzie po wszystkim… Nie wiem, ale wiem jedno, pokonać mnie na ostatnich metrach jest bardzo, bardzo trudno. Depnięcie mam i lubię je ?
Wspieranie innych
Gdy minąłem linię mety, owszem byłem zmęczony. Chwilę sobie pokrzyczałem, poskakałem. Pogratulowałem kolegom. I nie wiem skąd, nie wiem jak… ale jakby ktoś mi czegoś dosypał do tej wody. Z siłami jak na początku startu ruszyłem w drogę powrotną. Krzczyczałem, jeszcze sto, dwieście metrów, dasz radę, trochę skracałem ten dystans czasami ? Pierwsza poszła do pomocy Kamila, która zanim zdążyłem się odezwać już mówiła, że nie ma sił. Krzyknąłem tylko zamknij się i patrz na moje plecy. Zaczęliśmy mijać kolejnych zawodników. Ona ciągne marudziła. Ja krzyczałem, aby milczała. Tylko biegnij. Mówiłem, biegłem, krzyczałem. Przestała się odzywać. Biegliśmy bardzo szybko nawet dla mnie. Końcówka poszła grubo poniżej 4 min/ km. Ostatnie 100 metrów jeszcze przyspieszyła… a podobno nie miała sił. Wow!! To było boskie!!Wracam po kolejnych. Znów krzyczę, odliczam, kłamię, daję nadzieję, że jeszcze tylko jeden zakręt, a w zasadzie są dwa… mówię, że „ten z przodu słabnie, że jeszcze go wyprzedzisz”… i zawsze dziewczyna przyspiesza J Widzę zmęczenie. Oj widzę. „kiedy chesz przyspieszyć, jak nie teraz?” i suną do przodu, a ja widząc każdą przyspieszającą osobą wpadam w coraz większy obłęd. Tracę głos. Doprowadzam do mety drugą i trzecią osobę. Na mecie melduje się Justyna, Magda, Kasia… hmmm… czy ja doprowadzam tylko kobiety?? Wracam coraz dalej. Słyszę w pewnym momencie „kur*a jagoda” obracam się, widzę kolegę Piotra, szalonego morsa, który reanimuje jakąś biegaczkę. Krzyczy wołaj pomoc. Uwierzcie byłem zmęczony. Byłem na maxa zmęczony. Ale gdy z ciekawości zerknąłem na wykres tego 200 metrowrgo odcinka jaki pokonałem biegnąć do policji to mogę śmiało przyznać, że było to najszybsze 200 metyrów w moim życiu. Nie czas i miejsce na to… ale Pan funkcjonariuusz swoją postawą, ślamazarnością mnie mega zawiódł. Karetka przyjechała, gdy po raz 8 wracałem się na trasę… trochę długo. Gdyby to była sytuacja na wagę zycia lub śmierci to wolę nie myśleć co mogłoby się stać. Z tym niestety w naszym kraju jeszcze jest duży problem… gdy zaczęli pojawiać się ostatni biegacze i z nich postanowiłem wykrzesać jeszcze dodatkowe siły. I tak dwie kobiety (znowu ? ), biegnące ponad 1:15 potrafiły z moją małą pomocą ostatnie 100 metrów pokonać w tempie 4:00!!!
Cieszy mnie niezmiernie, że mój pomysł wspierania innych podłapadł kolega Łukasz, wierzę, że za czas jakiś ruszy cała czołówka, zamiast rozmawiać o tym, czy pierwszy km pokonała w 3”15 czy może 3:17? Po ilości podziękowań od całkowicie obcych osób wiem jedno, zrobię wszystko, aby zrobić z tego trend. Gdy na mecie pojawia się ostatnia osoba, po przeciwnej stronie ulicy, za barierkami widzę córką z żoną:) Lideczka wyspana, pełna energii tylko zapytała dlaczego nie biegnę? ?
Hmm… i tak mógłbym pisać i pisać, bo w zasadzie piszę dla siebie, bo pisanie pozwala mi to jeszcze raz przeżyć ,jeszcze raz to solidnie utrwalić. Utrwalić te potężne emocje, które dodają sił.
Mógłbym jeszcze napisać o tym jak fajnie i cudownie pokrzyczeć, wzruszyć się znów otrzymując puchar stając na podium, ale po co?
Najbardziej wzruszyłem się i cieszyłem gdy okazało się, że moja pomoc dała Kamili puchar i nową życiówkę. I to na takiej trasie! O tym napiszę w podsumowaniu za dwa dni, ale radość z postępów innych, osób którym pomagam, osób, którzy mi zaufali w kwestii treningu, jest sto razy mocniejsze niż moje sukcesy. Łza się w oku kręciła gdy widziałem na podium osoby z którymi pracuję indywidualnie, czy w ramach projektów grupowych. Mega uczucie. Duma, spełnienie?!
Czy to jest ta droga? Czy to w ten sposób powinienem pomagać innym? Za każdy dotychczasowy trening słyszę peany na swoją cześć, za spisanie ubezpieczenia, które w moim odczuciu jest mega ważniejsze i ratuje nasz nie tylko przed konsekwencjami kontuzji (mam ubezpieczenia na wypadek kontuzji), ale ratuje… nie ważne, to już inny temat, inna historia. Przcież my Polacy jesteśmy nieśmiertelni, sąsiad może zachorować na raka, a le nie ja, on może umrzeć, ale nie ja…
Nawet fajne to nasze pozytywne myślenie…
Powinienem jeszcze napisać, że było genialnie. Móc poznać kolejne osoby, które czytają i śledzą moje poczynania. Uświadomić sobie jak wiele zawdzięczam rodzinie biegowej z Łódź Running Team, bez której, jestem pewny, że już dawno bym nie trenował.
Możei nie było szampanów, które któryś z moich sąsiadów ukradł, ale były naleśniki, cztery ciasta, napoje, ciastka, doskonała atmosfera… podobno były jeszcze twarde narkotyki i sex grupowy, ale niestety to akurat musiało mnie ominąć ?
Jeśli dotarliście do tego momentu to dziękuję. Zostawcie po sobie jakiś ślad. Mi zajęło to trzy godziny. Jest teraz 2:14… znając Lidkę, która ma temperaturę wstanie przed 6tą, szukuje się mega krótka noc, a jeszcze tyle przede mną… Relację tą zawdzięczam winu Sega Bulgaria, które właśnie skończyłem i dobrze, że nie ma kolejnego…
A, że Bieg fabrykanta odbył sięw Łodzi to podczas pisania tego wpisu towarzyszył mi zespoł Kamp i jeden utwór (dosłownie jeden) – https://www.youtube.com/watch?v=novboJwXRyg
I jak ja teraz usnę?
J
Jagoda